Drukuj
Star InactiveStar InactiveStar InactiveStar InactiveStar Inactive
 

Reportaże "Kto szyje - wyżyje" oraz "Targowisko namiętności" z 1993 roku - o odradzaniu się kapitalizmu na wielkich bazarach odzieżowych pod Łodzią zostały uhonorowane Nagrodą Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, nazywaną wówczas "polskim Pulitzerem".



KTO SZYJE - WYŻYJE

Gazeta Wyborcza, 2 kwietnia 1993, s. 10

 

W województwie łódzkim, gdzie 100 tys. osób jest bez pracy, wszystkie zakłady odzieżowe poszukują szwaczek

 W łódzkim zakładzie "Próchnika" (firma ma trzy pozamiejscowe filie) pracuje na jedną zmianę blisko 400 osób. Dyrektor Mirosław Smolarow zapewnia, że mógłby natychmiast przyjąć drugie tyle, czyli wszystkie bezrobotne szwaczki zarejestrowane w Łodzi.

- Dlaczego akurat ze mną rozmawia pan o braku chętnych do pracy - dziwi się Smolarow. Według niego większość przedsiębiorstw odzieżowych w mieście chciałaby uruchomić drugą zmianę, ale nie może znaleźć szwaczek.

DO PRÓCHNIKA PO NAUKĘ

W Próchniku kobiety zarabiają przeciętnie 2,5 mln zł (po odliczeniu podatku), niektóre otrzymują jednak po 4,5 mln.

- Do pracy w Próchniku trudno jest namówić kogoś nowego - opowiada dyrektor Smolarow. - Po okresie próbnym zostają nieliczne kobiety. U nas nie obrębia się chusteczek czy prześcieradeł, trzeba się znać na szyciu. Byle szwaczka nie znajdzie tu miejsca - twierdzi.

Firma prowadzi trzyletnią szkołę przyzakładową. Absolwentki pracują prawie we wszystkich przedsiębiorstwach odzieżowych w mieście.

- Dziewczęta uczą się u nas, a potem uciekają tam, gdzie zarabia się więcej. I trudno się im dziwić - mówi Smolarow. - W Łodzi szwaczki mogą przebierać w ofertach różnych zakładów i rzemieślników, którzy nie odprowadzają podatków i mogą płacić więcej. A dla pracownika nie ma znaczenia, czy firma jest znana czy nie. Ważne ile płaci.

W tym roku Próchnik zamknie więc szkołę i poprzestanie na półtoramiesięcznych kursach dla bezrobotnych, finansowanych przez urząd pracy.

- Chociaż w ciągu ostatnich kilku miesięcy chyba mniej kobiet odeszło - zastanawia się dyrektor Smolarow. - Może dlatego, że podpisaliśmy porozumienie płacowe ze związkami, które przewiduje stopniowy wzrost wynagrodzeń. A może niektóre szwaczki zrozumiały, że pracując "na czarno" nie są ubezpieczone i nie odkładają sobie na emeryturę.

NA MAJORKĘ LUB KARAIBY

- W tym regionie nie można znaleźć kobiet do pracy - twierdzi Jerzy Latuszkiewicz, prezes zarządu Zakładów Odzieżowych "Pabia-Moden" w Pabianicach.

Rok temu zakłady kupił Niemiec Lothar Radomski. Przedsiębiorstwo zatrudniało wtedy niecałe 500 osób. Nowy właściciel utworzył dodatkowo 250 miejsc pracy. Zanim znalazł stałych pracowników, przez zakład przewinęło się pół tysiąca osób.

Pabia dowozi szwaczki własnymi autokarami z Łodzi, Bełchatowa i Poddębic. Aby związać pracowników z firmą, zarząd wymyślił loteryjkę przed Bożym Narodzeniem. Do wygrania była wycieczka na Majorkę lub Karaiby, telewizor, magnetowid oraz 50 mniejszych nagród.

Prezes Latuszkiewicz chce przyjąć natychmiast 100 szwaczek. Oferuje zarobki na akord - miesięcznie od 2 do 8 mln zł oraz dodatek 600 tys. zł za samo przychodzenie do pracy.

Na dłużej w Pabii zostaje jednak ok. 20 proc. zgłaszających się do pracy.

- Ludzie nie są przyzwyczajeni, że w pracy trzeba się zmęczyć. A już spocić się to rzecz haniebna - mówi Latuszkiewicz. Opowiada, że niektóre kobiety godziły się na podjęcie pracy pod warunkiem, że będą mogły szyć w domu.

- Gdy zakłady były prywatyzowane, obiecałem wojewodzie, że do marca przyszłego roku zatrudnię jeszcze 350 osób. Ale skąd je wziąć? - pyta prezes.

- Więcej płacić nie mogę, bo splajtowałbym w ciągu miesiąca - twierdzi. - Gdyby nasz kapitalizm naprawdę był tak drapieżny jak się mówi, to za bramą czekałaby kolejka chętnych do pracy - dodaje.

TYLKO DLA POLAKA

Zakłady Przemysłu Dziewiarskiego "Olimpia" są jedną z nielicznych, nieźle prosperujących, państwowych fabryk w Łodzi. Kolekcja dziewiarska Olimpii zdobyła czwarty raz z rzędu pierwsze miejsce na wiosennych targach w Poznaniu.

Od maja ubiegłego roku firma szukała 40 kobiet do pracy. Znalazła je dopiero po dziewięciu miesiącach. Dyrektor Andrzej Piotrowski ocenia, że gdyby mógł zatrudnić je wiosną, produkcja zakładu byłaby większa o 14 mld zł.

- To śmieszne, ale przez trzy miesiące nie mogliśmy nawet znaleźć 12 kobiet, żeby zorganizować kurs szycia - mówi dyrektor.

Latem Olimpia poprosiła Wojewódzkie Biuro Pracy o zgodę na zatrudnienie Litwinek. Biuro odmówiło, bo Łódź to miasto szczególnie zagrożone bezrobociem.

Dyrektor Piotrowski zapewnia, że było mu obojętne, kogo zatrudni: Polki czy Litwinki. - Wystąpiłem o zgodę na zatrudnienie cudzoziemek, bo nie chciałem czekać w nieskończoność i błagać każdą Polkę, by zechciała przyjść na piątą rano. Kilka kobiet zgodziło się na pracę, ale tylko od ósmej - oburza się.

- Nie wydajemy zezwoleń na zatrudnienie obcokrajowców, bo w Łodzi są bezrobotne szwaczki - mówi Iwona Olczak, kierownik oddziału zatrudnienia w Wojewódzkim Urzędzie Pracy. - Wszystkie miejsca pracy powinny czekać tylko na Polaków. Tymczasem do niektórych zakładów wysyłamy po kilkadziesiąt kobiet i żadna nie zostaje przyjęta - dodaje.

Gdy pytam, jaka jest tego przyczyna, nie potrafi wyjaśnić: - Nie podszywałam się pod szwaczkę i nie szukałam pracy - odpowiada.

Sądzi, że zakłady odsyłają szwaczki bezrobotne, bo brak im kwalifikacji. Z drugiej strony nie dziwi się, że kobiety nie godzą się na każde warunki.

DZIURY W DŻINSIE

Jan Nowak od października nie może znaleźć sześciu szwaczek, potrzebnych do uruchomienia zakładu krawieckiego.

- Sprzedałem gospodarstwo pod Łodzią, zainwestowałem pół miliarda w maszyny i co mam teraz zrobić - pyta. - Brat w Niemczech śmieje się ze mnie, że taki u nas kapitalizm. 

Właściciel płaci 12 tys. zł za uszycie spodni. Twierdzi, że dobra szwaczka może wykonać 15 par dziennie i zarobić w ciągu tygodnia prawie milion.

Rejonowy urząd pracy przysłał mu już 40 bezrobotnych. Nowak pokazuje kilkanaście dżinsowych spódnic i kurtek. Jedne są podziurawione, inne mają nieudolnie wszyte kieszenie. Próbowało je szyć kilka kobiet, które zgodziły się zostać na próbę u Nowaka. Po kilku dniach rezygnowały, bo nie radziły sobie w pracy.

Od kilku dni u Nowaka pracuje 40-letnia Halina. Mówi, że od sześciu lat nie szyła, bo prowadziła księgowość w firmie kuzyna. Wcześniej pracowała rok "na taśmie" w łódzkich zakładach Marko.

Przyucza ją żona Nowaka. Właściciel obawia się jednak, że z Haliny pożytek będzie niewielki, bo na razie szyje powoli i tylko łatwiejsze rzeczy.

Szwaczce zależy na pracy, choć zdaje sobie sprawę, że "nie bardzo jej idzie". Na zasiłek nie chce iść. - Żeby stać w kolejce przed urzędem pracy, trzeba mieć dużo czasu i zdrowe nerwy - twierdzi. Ostatnio, gdy tam była, bezrobotne pokłóciły się o miejsce w kolejce i zaczęły się bić.

JA TYLKO PO STEMPELEK

- Dawniej w państwowych zakładach każda szwaczka wykonywała jedną czynność: przyszywała rękawy, guziki albo kieszenie. Teraz musi umieć wszystko, bo często zmieniają się wzory produkowanej odzieży - mówi Józef Murawski, inspektor z rejonowego urzędu pracy.

We dwóch idziemy do zakładu Jana Nowaka, gdzie między dziewiątą a dwunastą miało się zgłosić sześć bezrobotnych z biura pracy.

O dziesiątej pojawia się pierwsza szwaczka - dwadzieścia kilka lat, długie, sztuczne paznokcie. Z miejsca zapowiada, że nie będzie wchodziła, bo przyszła na chwilę.

- Chciałam tylko dla urzędu pracy stempelek, że nie mogę być przyjęta - oświadcza. Na "bezrobociu" jest od początku marca. Jeśli nie dostanie potwierdzenia, że nie ma dla niej pracy, straci zasiłek.

Szwaczka zapewnia, że ma "dwie lewe ręce do dżinsu". - Jak kiedyś go szyłam, to płakałam - dodaje.

- Właściwie to mam pracę, tylko w zakładzie jest przestój - wyjaśnia nieoczekiwanie. Nie traci pewności siebie, gdy z sąsiedniego pomieszczenia wychodzi inspektor.

Dziewczyna mówi, że jeśli dziś straci zasiłek, bo odmówiła podjęcia pracy, jutro zarejestruje się ponownie jako bezrobotna i za trzy miesiące będą jej znów płacili.

Druga dziewczyna ma 19 lat. Jest szczupła i nieśmiała. Pracowała tylko dwa tygodnie po skończeniu szkoły krawieckiej na jesieni. Od czterech miesięcy jest na zasiłku.

Zgadza się na próbę przyszyć kieszeń i zszyć nogawkę spodni. - Nie widzę siebie w teksasie - mówi po 15 minutach. - Nie umiem wszywać kołnierzy, ekspresów i kieszeni. W zakładzie robiłam zakładki w śpiochach.

- Chyba zrezygnuję, może dostanę coś w pośredniaku - decyduje w końcu. Gdy inspektor próbuje ją przekonać, że się nauczy, zaczyna płakać.

Cztery inne bezrobotne, które tego dnia miały pytać o pracę, nie pojawiły się w ogóle.

- Przychodzą same łaziki i udają, że nie potrafią szyć - denerwuje się Nowak. - Zatrudnię Rosjanki i nic mi nie zrobicie - zapowiada inspektorowi.

Nowak oburza się, że w Łódzkiem jest to zabronione podczas gdy w Poznaniu, Białej Podlaskiej czy nawet niedalekich Brzezinach (woj. skierniewickie) Rosjanki pracują legalnie na półrocznych kontraktach.

PAŃSTWOWY LEPSZY, ALE MNIEJ PŁACI

Kobiety pod urzędem pracy mówią, że prywatni pracodawcy stawiają warunki nie do przyjęcia.

- Chcą szwaczki, które wszystko potrafią, są samotne i pracują po 12 godzin - oburzają się. Zapowiadają, że nie dadzą się wykorzystywać prywaciarzom. Wolą pracować w zakładach państwowych. Ale tam z kolei mniej płacą.

Tęga kobieta w szarym płaszczu tłumaczy, że nie pójdzie do zakładu za dwa miliony. Musi dorabiać w domu, bo wychowuje trójkę dzieci. Najstarszy syn ma 23 lata i też jest bez pracy.

Kobieta szyje chałupniczo dla przedsiębiorcy, który rozwozi odzież po kraju. Latem robiła czapeczki dla dzieci, a jesienią spódnice z dzianiny. Za uszycie czapeczki dostawała sześć, a spódnicy - 10 tys.

Dokładnie nie wiadomo, ilu jest w Łodzi i okolicach takich drobnych zleceniodawców. Urzędy skarbowe szacują, że kilkanaście tysięcy, bo tyle mają zgłoszeń działalności gospodarczej. Wielkości produkcji nikt nie kontroluje.

PODZIEMNA SZWALNIA

- Szwaczki w Łodzi nie powinny być rejestrowane jako bezrobotne - mówi inspektor Murawski. - W czerwcu ubiegłego roku szukało pracy 1300 kobiet, obecnie już niecałe 400.

- Ale szwaczki są wyjątkiem - zastrzega się. - Mamy np. zarejestrowanych półtora tysiąca sprzedawczyń, bo właściciele sklepów szukają tylko młodych, pięknych dziewczyn, najlepiej mówiących w kilku językach obcych.

Murawski zdaje sobie sprawę, że wiele szwaczek pracuje w domu "na czarno" i jednocześnie bierze zasiłki - obecnie ponad 1,2 mln zł.

Także dyrektor Smolarow z Próchnika podejrzewa, że jego pracownice dorabiają chałupniczo, bo codziennie kilkanaście kobiet jest na zwolnieniu lekarskim.

- Łódź jest jedną wielką "podziemną szwalnią" - uważa prezes Latuszkiewicz z Pabii. - Urząd pracy patrzy na ręce dużym zakładom, ale małe firmy mogą bezkarnie zatrudniać szwaczki "na dziko".

Zdaniem prezesa zasiłki zdemoralizowały ludzi. Uważają, że państwo ma obowiązek je płacić. Gdy kończy się okres ich pobierania, bezrobotni zaczynają się burzyć, a związki zawodowe grożą strajkiem.

 

- W grudniu na skutek protestów związków zawodowych w Łodzi przedłużono okres wypłacania zasiłków o kolejne kilka miesięcy - mówi Latuszkiewicz. - Bo według oficjalnych statystyk żyje tu 100 tys. bezrobotnych. Niedługo inne regiony też upomną się o to i 90 proc. kraju to będą obszary szczególnie zagrożone bezrobociem - przewiduje. - Czas leci, my nie możemy znaleźć chętnych do pracy, a nasze kontrakty przejmują Węgrzy i Czesi. Sytuacja jest patowa. Bezrobocie i jest, i go nie ma.