Drukuj
Star InactiveStar InactiveStar InactiveStar InactiveStar Inactive
 

ZIEMIA OBIECANA RAZ JESZCZE

MAGAZYN, dodatek do Gazety Wyborczej, 11 sierpnia 1995, s. 6. Reportaż przedrukował paryski tygodnik "Courrier International”.

 

Podwórko dawnych zakładów Scheiblera zapchane samochodami. W budynku pracuje pół setki małych fabryczek. Na parterze dziewiarnia, na piętrze produkcja skarpet i rajstop, z prawej sitodruk, z lewej szwalnia.

 

Ewa zawsze chciała wyjechać z Poddębic do Łodzi. Trzy lata temu przyjechali tu ludzie, którzy szukali szwaczek do prywatnej fabryki w Pabianicach. Pabianice to już prawie Łódź, więc Ewa natychmiast się zdecydowała.

Dziś szyje pstrokate spódnice i żakiety, zaprojektowane w Paryżu przez Pierre'a Cardina. Wcześniej widziała takie tylko w telewizji.

Ewa ma 21 lat, jest wysoką i zgrabną szatynką. W Poddębicach skończyła odzieżówkę i poszła na praktykę do miejscowej filii zakładów Próchnika. Ale Poddębice to dziura w Sieradzkiem, a ona chciała do prawdziwego miasta, gdzie dobrze płacą.

Z Poddębic do Pabianic jest prawie 60 km. Przez pierwszy rok Ewa dojeżdżała do pracy autobusem podłódzkiej fabryki. Trzeba było wstawać o piątej. Autobus jechał godzinę, zawsze pełen śpiących dziewczyn.

Od dwóch lat nie kursuje, bo dziewczyny powychodziły za mąż i zamieszkały w Łodzi lub Pabianicach - tak jak Ewa.

Jest dobrą szwaczką. Dlatego pracuje we wzorcowni, gdzie powstają próbne kolekcje. Stroje podobają się Ewie. Ale chciałaby zarabiać więcej, bo na rękę bierze 4,2 mln starych złotych. Nie zamierza jednak przesiedzieć całego życia przy maszynie.

Ożywiona fabryka

Centrum Łodzi. XIX-wieczne, szare kamienice. Można się tylko domyślić, że niektóre były pałacami fabrykantów.

W głębi, za podwórkami - ceglane fabryki ze schodami przeciwpożarowymi na zewnątrz. Od dwóch, trzech lat nie ma już w nich państwowych przedsiębiorstw włókienniczych. Przeprowadziły się do betonowych hal wybudowanych za Gierka na Widzewie, peryferyjnej dzielnicy Łodzi, gdzie metr powierzchni jest tańszy.

Stare fabryki w centrum wyglądają jak ruiny, ale nie stoją puste. Podwórko dawnych zakładów Scheiblera (przed dwoma laty budynek należał do "Uniontexu", największej fabryki bawełnianej w mieście) zapchane samochodami. W budynku pracuje pół setki małych fabryczek. Na parterze dziewiarnia, na piętrze produkcja skarpet i rajstop, z prawej sitodruk, z lewej szwalnia. Wszędzie nowoczesne maszyny i komputery.

- Teraz nowy fabrykant łódzki wcale nie musi budować. Za dwa albo trzy miliony starych złotych miesięcznie może wynająć sto metrów od państwowej fabryki - opowiada Andrzej, właściciel szwalni po lewej.

Polak i Niemiec

Zakładami "Pabia-Moden", do których przyjechała Ewa, zarządzają wspólnie, jak w "Ziemi obiecanej", Polak i Niemiec - Jerzy Latuszkiewicz i Hans Juergen Kube.

Paryski dyktator mody Pierre Cardin dał im wyłączność na produkcję i sprzedaż kolekcji damskiej na Wschodzie. Z francuskimi strojami sprzedają w Mińsku i Moskwie odzież, którą sami projektują w "Pabii".

"Pabia" była pierwszą dużą fabryką w łódzkiej aglomeracji, kupioną przez prywatnego przedsiębiorcę. 3,5 mln marek wyłożył Lothar Radomski, właściciel fabryki guzików w Berlinie. Jego pradziadek pochodził z Polski. Radomskiego namówił na interes znajomy, Hans Juergen Kube. Znał dobrze Łódź. Od lat dla niemieckich zleceniodawców wyszukiwał fabryki na Wschodzie, które będą szyły dla nich odzież.

Hans Juergen Kube - postawny mężczyzna, o tubalnym głosie - wierzy w rozwój gospodarczy Polski i twierdzi, że można tu zarobić. Jest dziś jednym z dwóch prezesów "Pabii". Czuje się jednak projektantem. W swojej pracowni opracowuje kreacje na każdy sezon. Żartuje, że z Pierre'em Cardinem spotkał się 25 lat temu, ale nie śnił, że będzie współpracował z nim pod Łodzią.

Jerzy Latuszkiewicz nie ma jeszcze czterdziestki. W państwowej "Pabii" był szefem działu handlowego, w prywatnej - jest menedżerem. Odpowiada za produkcję i sprzedaż. Radomski ma do niego zaufanie, bo Latuszkiewicz w branży odzieżowej porusza się jak ryba w wodzie.

W holu fabryki - współczesne rzeźby i obrazy. Kube i Latuszkiewicz kupują je w galeriach.

- Pracownicy powinni obcować ze sztuką - mówią z powagą obaj.

Trzy lata temu, gdy "Pabię" kupił Niemiec, zatrudnienie wynosiło 450 osób. Dziś - 800, ale połowa szwaczek dojeżdża z daleka - z Sieradza, a nawet Bełchatowa. Nie można było ich znaleźć w Łodzi.

Scheibler wyszedł przed chwilą

"Uniontex" (przedtem Łódzkie Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Obrońców Pokoju) przypomina średniowieczny zamek. Mury z czerwonej cegły, na bramach wieżyczki. Wewnątrz osiedle dla prządek, brukowane ulice. W XIX wieku ludzie nazywali go "Królestwem Scheiblera".

Gabinet dyrektora Marka Tazbira wygląda jakby przed chwilą wyszedł z niego Scheibler. Stylowe biurko, antyczny zegar.

Cztery lata temu "Uniontexowi" nikt nie dawał szansy na przetrwanie, bo był za duży. Dyrektor Tazbir dokonał niemożliwego - za kilka miesięcy fabryka stanie się, jak pół wieku temu, spółką akcyjną. Tylko że wtedy udziałowcami byli Scheiblerowie i Grohmanowie, a dziś będą wierzyciele. Dostaną akcje w zamian za zgodę na redukcję wielomiliardowego długu.

Fabryka Scheiblera sprzedawała na Wschód. Zajmowała jedną szóstą powierzchni ówczesnej Łodzi.

W PRL tkaniny i przędza z fabryki nadal jechały na Wschód. A na początku lat 70. maszyny z zeszłego stulecia były scenografią dla Wajdy, który kręcił "Ziemię obiecaną".

Tazbir został dyrektorem państwowej fabryki w grudniu 1989 roku. Wschodni rynek wtedy się zamknął, związki zawodowe żądały podwyżek, rosły długi. Nowy dyrektor musiał jedną z hal do połowy zagrodzić drutem, a maszyny przykryć folią, bo ze stropu w czasie deszczu kapała woda. Pod maszynami zamieszkały koty.

Tazbir oddał niepotrzebne hale innym firmom, pałac fabrykanta - miastu. Do znudzenia negocjował z izbą skarbową, wierzycielami i "Solidarnością". Z posady chciał trzy razy zrezygnować, ale w końcu wyprowadził fabrykę na prostą.

Dziś "Uniontex" produkuje miesięcznie ponad milion metrów bieżących tkanin i 500 ton przędzy - nieco więcej niż w roku 1989. Szwedzka IKEA kupuje tkaniny na obicia mebli, "Vistula" i "Bytom" robią z nich podszewki.

Tazbir woli sam nie ryzykować handlu ze Wschodem. Ale jedną trzecią tkanin sprzedaje krajowym szwalniom, które robią bluzki i spódnice. Potem pakują towar w walizki lub kontenery i wysyłają za wschodnią granicę.

"Uniontex" zaczął nawet szukać do pracy prządek i tkaczy (zatrudnia 2,4 tys. osób). Płaci 5 mln starych złotych, ale chętnych nie ma.

Chemik jak Borowiecki

Andrzej szyje damskie bluzki z dzianiny. Jest dziś kapitalistą pełną gębą. Pierwsze sto metrów w starej fabryce wynajął rok temu. Interes się rozkręcił, więc wydzierżawił jeszcze dwieście.

Jest chemikiem - jak u Reymonta Borowiecki. Myślał, że po studiach zostanie na politechnice, ale pięć lat temu nie zarobiłby tam nawet miliona. Wziął więc sprawy w swoje ręce. Zaczął od wycieczek handlowych do Turcji. Ciuchy stam- tąd szły jak woda. Ale Andrzeja denerwowali celnicy.

- Najgorsi byli bułgarscy, cały autokar musiał składać się dla nich na prezenty - wspomina.

Cztery lata temu przerzucił się na handel na bazarach odzieży pod Łodzią, dokąd przyjeżdżają hurtownicy z całego kraju. Codziennie musiał wstawać o piątej i dźwigać worki z odzieżą do poloneza. Pomyślał, że sam weźmie się za szycie.

Znalazł kilka kobiet: dwie bezrobotne i trzy emerytki, które chciały szyć w domach. Sąsiada zatrudnił do krojenia bluzek.

Biznes poszedł piorunem. Emerytki nie nadążały. Po roku Andrzej otworzył zakład w wydzierżawionej hali.

Budynek jest odrapany, na drzwiach napis kredą: szwalnia. Wewnątrz świeża farba na ścianach, klimatyzacja ("tanio kupiona od Rosjan") i owerloki za dwa miliardy starych złotych.

15 szwaczek szyje bluzki. Są proste w kroju - z większym lub mniejszym dekoltem. W hurcie kosztują do 60 tys. starych złotych, natomiast w detalu - 100 tys. złotych. Prawie połowę kupują pośrednicy, którzy jadą z nimi do Rosji i na Białoruś.

- Dziś wszyscy dawni przemytnicy zatrudnili szwaczki - śmieje się Andrzej. - Całe miasto szyje: koszule, bluzki, leginsy, dżinsy pod własną metką i podróbki, jeśli to klient woli.

Dorobił się mieszkania własnościowego w blokach (do tej pory mieszkał z żoną i dzieckiem w czynszowej kamienicy). Zamierza nadal inwestować w zakład. W czwartej hali może otworzy dziewiarnię.

Nie zgadza się, by podać jego nazwisko.

- Nie chcę reklamy, niech mnie uważają za przeciętniaka. Pieniądze robi się w ciszy - tłumaczy.

Duś bliźnich, bo oni cię zaduszą

Elitę nowych kapitalistów, posiadaczy największych fortun, po 1989 roku miał skupiać Klub Kapitału Łódzkiego.

Ma siedzibę w pałacu Poznańskiego (efektowny budynek, architektonicznie wzorowany na paryskim Luwrze).

Klub na początku działalności zasłynął wystawnymi przyjęciami w pałacowym ogrodzie. Przyjęciom przyglądali się przez kraty robotnicy z sąsiedniego "Poltexu", czyli dawnych zakładów bawełnianych Poznańskiego. "Poltex" był jednym z pierwszych w Łodzi przedsiębiorstw, które w roku 1991 postawiono w stan likwidacji. Nie przetrwał.

Dziś złośliwi w Łodzi mówią, że Klub Kapitału Łódzkiego to klub bankrutów. Prezes Michał Kropidłowski (w latach 70. pierwszy prywatny butik w mieście) zbankrutował, a Janusz Baranowski, najbardziej znany członek klubu, siedzi w celi oskarżony o kradzież miliardów.

Baranowski stworzył w Łodzi imperium. Zaczął w roku 1988 od zakładu ubezpieczeń Westa. Potem Baranowski lub Westa kupowali udziały w zakładach Próchnika, giełdzie towarowej, klubie sportowym Widzew. Szef Westy miał nawet własną gazetę i zakład pogrzebowy. Był niemal instytucją charytatywną - pożyczał pieniądze państwowym zakładom, kupował sprzęt dla szpitali. Wzór nowego kapitalisty - dostał specjalną nagrodę "Polityki".

W 1993 roku okazało się, że Westa nie ma pieniędzy, a ci, którzy wpłacili jej składki, zostali wykiwani. Baranowski poszedł do więzienia.

- Nikt nie stanął w jego obronie, nie powiedział nawet dobrego słowa. Okrutne jest życie biznesmena, gdy powinie się mu noga - mówili koledzy z klubu.

Rada Karola Borowieckiego: "Łódź to las, to puszcza - masz mocne pazury, to idź śmiało i bezwzględnie duś bliźnich, bo inaczej oni cię zaduszą, wyssają i wyplują z siebie".

Na chleb

Prawie co dziesiąty mieszkaniec województwa łódzkiego to przedsiębiorca - na 1,12 mln mieszkańców działa blisko sto tysięcy podmiotów gospodarczych. Wojewódzki Urząd Statystyczny szacuje, że jedna trzecia to szwalnie. Wszystkie poszukują szwaczek.

W maju do pracy w Łodzi chciało przyjechać tysiąc Białorusinek. Wojewódzki Urząd Pracy zaproponował im pracę w szwalniach na półroczne kontrakty. Białorusinki nie przyjadą jednak, bo w obronie miejsc pracy łódzkich szwaczek zaprotestowała "Solidarność". Urząd pracy ugiął się pod naciskiem i zrezygnował.

Ale szwaczki w Łodzi nie chcą stałych miejsc pracy. Do zakładu Andrzeja nie zgodziły się przyjść bezrobotne, które szyły mu chałupniczo bluzki.

Andrzejowi zależało najbardziej na pani Magdzie, bo szyje szybko. Ale powiedziała, że nie będzie siedziała przez dziewięć godzin przy owerloku, bo chce mieć prywatne życie. W domu szyła po cztery godziny dziennie i dostawała miesięcznie 6 mln.

U Andrzeja szwaczki szyją na akord. Najlepsze zarabiają po kilkanaście milionów. Ale czasem muszą zostać po godzinach. Pani Magda obraziła się na Andrzeja, gdy nie chciał puścić jej wcześniej do domu. - Pan pracuje na mercedesa, a mnie wystarczy na chleb - powiedziała na do widzenia.

Chleb pani Magdy to dwójka dzieci, nie wykończony dom z anteną satelitarną. I jeszcze dziesięcioletnia toyota, którą jeździ po zasiłek.

Pani Magda jest jedną z trzech tysięcy zarejestrowanych w Łodzi bezrobotnych szwaczek. Na rękę dostaje od państwa zasiłek 202 zł 60 gr (2 mln 26 tys. starych złotych).

Czerwona kostka

"Bruk uliczny, pełen dziur i wybojów, był pokryty masą lepkiego błota, które opryskiwało trotuary i spacerujących" - tak opisywał Reymont główną ulicę Łodzi, Piotrkowską. W PRL na ulicy też były dziury pełne błota. Od czterech lat Piotrkowska to największa inwestycja w Łodzi. Ma cztery kilometry długości. Władze miasta układają na ulicy betonową, ozdobną kostkę, a sklepikarze remontują XIX-wieczne eklektyczne kamienice.

Kostka kosztuje co roku ponad 10 mld starych złotych. Aby ją położyć, trzeba wymienić rury gazowe pod Piotrkowską. Od początku stulecia nikt ich nie ruszał, w PRL otwierano tylko studzienki telefoniczne w chodnikach, by nie gromadził się tam gaz (co groziło wybuchem).

Kostkę na Piotrkowskiej wymyślił poprzedni, ZChN-owski Zarząd Miasta. Dlatego SLD i Unia Pracy były jej przeciwne, choć na pierwszym odcinku ulicy kostka była czerwona. Twierdziły, że pieniądze powinny iść na bezrobotnych.

Po zeszłorocznych wyborach samorządowych ZChN-owski Zarząd Miasta odszedł, ale firmy budowlane nadal układają kostkę - już nie czerwoną, ale szarą. I nikt jej teraz nie krytykuje.

- Kolor czerwony nie ma politycznego znaczenia. Był lepszy, bo bliższy tradycji. Na wielu ulicach w Łodzi leżała przed wojną czerwona cegła klinkierowa. Przy szarym kolorze uparł się konserwator - mówi architekt miasta Piotr Biliński.

"Piotrkowska ulica od Gajerowskiego Rynku aż do Nawrot jest fabryczną; od Nawrot do Nowego Rynku - handlową, a w dół do Starego Miasta - tandeciarsko-żydowską" - zauważył Reymont. Dziś fabryki z Piotrkowskiej wyprowadziły się. W halach fabrycznych powstały sklepy i puby. Najmodniejszy jest klub "Fabryka". Strop hali podparty belkami, surowe, ceglane ściany. Na środku, zamiast krosien, metalowe stoły i krzesła. Naprzeciwko towarowej windy podświetlany bar i płaski ekran telewizyjny. Obok nastolatków do "Fabryki" przychodzą artyści, prawnicy, politycy.

Robotniczy płacz

Łódzcy robotnicy w XIX wieku zbierali się na Starym Rynku, gdzie kończyła się Piotrkowska (dziś ten odcinek ulicy nazwano Nowomiejską).

"Na kwadratowym placu, obstawionym starymi, piętrowymi domami, nigdy nie odnawianymi, zastawionym setkami szkaradnych bud i kramów, tłoczyło się kilkanaście tysięcy ludzi, setki wozów i koni, wszystko to krzyczało, mówiło, klęło, biło się czasem" (Władysław Reymont). Tam właśnie zaczęła się kariera Leszka Millera w III Rzeczypospolitej. Zaczęła się na postumencie, który pozostał po rozebranym pomniku Juliana Marchlewskiego. Dwa lata temu Miller przemawiał z postumentu podczas wiecu pierwszomajowego. Kilka miesięcy później w wyborach do Sejmu dostał prawie sto tysięcy głosów łodzian, a potem został ministrem pracy.

Miller przyjechał do Łodzi ze stolicy, ale pochodzi z Żyrardowa. Jest synem krawca i szwaczki. W Żyrardowie skończył zawodówkę, wstąpił do PZPR. Za Gierka mozolnie piął się w górę. Skończył na sekretarzu KC PZPR.

Z Łodzi postanowił kandydować, bo liczył na głosy zwalnianych prządek i tkaczek. I nie przeliczył się. W 1991 roku dostał ich prawie 50 tysięcy.

Na postumencie po Marchlewskim wezwał do przedterminowych wyborów.

- Robotnicza Łódź rozliczy tych, którzy rządzą w mieście - zapowiedział z cokołu (chodziło o rządzącą wówczas miastem koalicję zdominowaną przez ZChN). Cytował też odezwę Piłsudskiego. Starsi ludzie płakali.

Król bawełny

Marian Błędniak od 30 lat sprowadza z Uzbekistanu i Kazachstanu bawełnę, którą przerabiają łódzkie fabryki, w tym "Uniontex".

W PRL robił to w jednej z najpotężniejszych, państwowych central handlu zagranicznego "Textilimpeksie". Ale w roku 1989 postanowił zająć się handlem ze Wschodem na własną rękę. Założył spółkę "Galtex". Jest jej szefem i głównym udziałowcem. Spółka wysyła do krajów byłego ZSRR ziemniaki, jabłka i cebulę, a sprowadza bawełnę.

Interes tak się rozwinął, że "Galtex" zaczął pośredniczyć na początku lat 90. w rządowych transakcjach barterowych (towar za towar) między Polską a krajami Wspólnoty Niepodległych Państw. Dlatego spółka sama zajęła się rolnictwem - wydzierżawiła pod Łodzią prawie pół tysiąca hektarów po upadłym pegeerze (wśród ziemniaczanych pól stoi gorzelnia).

Dziś "Galtex" ma w Łodzi sieć sklepów spożywczych. Delikatesy przy Piotrkowskiej jako jedyne na ulicy, oprócz Grand Hotelu, mają drzwi na fotokomórkę.

Marian Błędniak nie lubi rozmawiać z dziennikarzami. Sekretarka odpowiada grzecznie, że prezes nie ma czasu w tym tygodniu, ani w następnym, ani później.

Błędniak dobrze żyje z politykami. Przed ostatnimi wyborami do parlamentu był wśród założycieli ogólnopolskiego BBWR. Po wyborach "Galtex" wszedł w spółkę z łódzkimi działaczami PSL i SdRP, by wspólnie wydawać w Łodzi dziennik "Głos Poranny" (dawniej organ PZPR "Głos Robotniczy"). Czytelników było jednak mało i przedsięwzięcie zakończyło się plajtą.

"Głos" (zanim padł) i delikatesy wzięły udział w kampanii wyborczej syna właściciela "Galtexu" - Krzysztofa Błędniaka, który dostał się z listy SLD do łódzkiej Rady Miejskiej. Dziennik drukował życiorys, w sklepach rozdawano klientom darmo batoniki z podobizną kandydata.

Śladem wieprzowej kości

Do łódzkiej redakcji "Gazety" przyszła niemiecka dziennikarka. Przyjechała do Łodzi, bo zobaczyła w niemieckiej telewizji migawkę z demonstracji bezrobotnych. Na zdjęciach zaniedbana, zdesperowana kobieta wymachuje pod urzędem miasta - na czerwonej kostce na Piotrkowskiej - ogromną, wieprzową kością.

Migawka pochodziła z 1992 roku z protestu bezrobotnych, którzy nie dostali zasiłków, bo urząd pracy nie nadążał z wypłatami.

Dziennikarka poprosiła, by pomóc jej znaleźć bezrobotnych. Idziemy pod Wojewódzki Urząd Pracy. Siódma rano, pusto. Rzecznik urzędu Anna Wychota wyraźnie zakłopotana. - Dzisiaj piątek, wszyscy wzięli zasiłki w pierwszych dniach tygodnia.

Radzi, by pojechać do dwóch urzędów rejonowych. Rzeczywiście są tam bezrobotni.

Ale statystyka potwierdza to, co widać gołym okiem. W Łódzkiem prawie od roku liczba bezrobotnych powoli, ale systematycznie spada - w maju 1994 roku było ich 111 tys., w maju 1995 roku - 94,5 tys.

Zakłady włókiennicze chudną. Na początku roku 1993 przy produkcji tkanin pracowało w województwie 40 tys. osób, w 1995 - 36 tys. Ale rozrastają się odzieżowe. Od 1993 roku liczba pracowników wzrosła z 26,5 tys. do 28 tys. (prawdopodobnie jest ich znacznie więcej, bo WUS nie rejestruje setek szwalni poniżej pięciu osób).

Do wielkości

W wielu pisanych w ostatnich latach reportażach z Łodzi cytowano słowa byłego posła ZChN Stefana Niesiołowskiego: "Co dziś w Łodzi, jutro w Polsce". Powiedział tak w 1990 roku po wygranych przez prawicę wyborach do łódzkiego samorządu. W ekonomii - oby miał rację.

Z rozmowy plajtującego fabrykanta Kazimierza Trawińskiego z Dawidem Halpernem w "Ziemi obiecanej":

" - Na początek już są wielkie szwindle i wielka tandeta.

- To nie żaden feler, bo z tego urośnie wielka Łódź".

 

 

 

 

 

  NA CZARNO

W Łódzkiem pracuje "na czarno" ok. 30-35 tys. osób - szacuje Wojewódzki Urząd Pracy w Łodzi. Urząd statystyczny oblicza oficjalne zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw na 195 tys.

W lipcu rozpoczęła działalność Inspekcja Legalności Zatrudnienia - w Łódzkiem wykryła w ciągu trzech tygodni ponad 40 osób zatrudnionych nielegalnie. Skontrolowała kilkanaście firm, głównie szwalni. Wśród nielegalnie zatrudnionych były Białorusinki.

 

  W SUPERLIDZE

Łódzkie zostało zaliczone do superligi, czyli grupy pięciu województw o najwyższym w kraju poziomie życia. Ranking sporządził w 1995 r. Zakład Badań Statystyczno-Ekonomicznych Głównego Urzędu Statystycznego i Polskiej Akademii Nauk, który porównał poziom życia we wszystkich województwach w latach 1986 i 1992, czyli przed i po "szoku Balcerowicza".

W rankingu według wartości dochodów gospodarstw domowych na jednego mieszkańca Łódzkie znalazło się na piątym miejscu. W rankingu według wartości dochodów osobistych na jednego mieszkańca awansowało z piątej pozycji w 1986 r. na czwartą w 1992 r. W obu klasyfikacjach dystans do otwierającego listę województwa warszawskiego zmniejszył się o połowę.

 

  WPISANI NA LISTĘ

- Łódź nie spełnia podstawowego warunku, by pozostać na liście regionów zagrożonych bezrobociem - przyznaje Anna Truszkowska, doradca ministra pracy. Na początku 1995 r., gdy sporządzano listę, bezrobocie w Łódzkiem wynosiło niecałe 18 proc., a warunkiem zakwalifikowania było 25 proc. - Rząd miał skreślić Łódź pod koniec stycznia. Ale pod dużym naciskiem społecznym wycofał się - mówi Truszkowska.

- Nie wątpię, że opieka ministra Millera, który jest posłem z Łodzi, też miała pewne znaczenie - twierdzi wprost Witold Skomorowski, rzecznik wojewody łódzkiego. - Mamy w stolicy parasol ochronny, ale wojewoda wydeptał też wiele ścieżek.

Z wpisaniem na listę łączą się przywileje. Przede wszystkim rząd może wydać rozporządzenie o przedłużeniu o sześć miesięcy wypłaty zasiłków dla bezrobotnych. Kolejne rządy wydawały takie rozporządzenia trzykrotnie. Poza tym przedsiębiorstwa, które inwestują i zwiększają zatrudnienie, mogą połowę wartości inwestycji odliczyć od podatku dochodowego. Według Ministerstwa Pracy w 1994 r. z przywilejów podatkowych skorzystało jednak niewiele łódzkich firm. Za to zasiłki pochłonęły w województwie ponad bilion starych złotych, a tzw. aktywne formy walki z bezrobociem - 416 mld.

 

  ATRAKCYJNI DLA INWESTORÓW

W ogłoszonym w marcu przez Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową rankingu województw, pod względem atrakcyjności dla inwestorów, Łódzkie znalazło się na szóstej pozycji, tuż za Poznańskiem, ale np. przed Wrocławskiem. W porównaniu z ub. rankingiem awansowało z grupy "średniaków" do najbardziej atrakcyjnych województw.

 

  SEKTOR PRYWATNY

- Wszyscy w łódzkiej SdRP jesteśmy związani z Leszkiem Millerem - mówi wojewoda łódzki Andrzej Pęczak. Ale daleko mu do opiekuńczych poglądów ministra pracy. O państwowym przemyśle mówi to, czego bałby się powiedzieć wojewoda z solidarnościowym rodowodem: - Ten zakład trzeba będzie postawić w upadłość, bo tam ludzie przychodzą odpocząć albo coś wynieść - powiedział publicznie o pewnej państwowej fabryce.

Pęczak uważa, że rozwój w regionie jest możliwy wyłącznie dzięki kapitałowi prywatnemu. Od 1990 r. w województwie sprywatyzowano 57 przedsiębiorstw. W sektorze prywatnym pracuje ponad 60 proc. zatrudnionych. Obecny wojewoda zapowiada, że w tym roku podwoi liczbę sprywatyzowanych przedsiębiorstw w porównaniu do roku ubiegłego.

 

  SEKTOR PAŃSTWOWY

 

W zakładach państwowych w Łodzi w 1994 r. zanotowano, według Urzędu Wojewódzkiego, ożywienie gospodarcze: wartość produkcji sprzedanej wzrosła o 9,6 proc.. Spośród 303 państwowych fabryk aż 180 miało dodatni wynik finansowy netto, gdy w 1993 r. - tylko 148.